- Klucz! - pojawia się wrzask przeplatany z głośnymi wdechami i wydechami, jak po długim biegu, przywodzącymi na myśl wściekłego psa.
Nadchodzi człowiek mniejszy, o bardziej przezornych ruchach. W jego dłoni brzęczy pęk kluczy, zręczne palce przekładają nimi w poszukiwaniu sztuki numer 14. Po chwili podają ją strażnikowi, a ten z niepotrzebną siłą otwiera drzwi, ruszając od razu w stronę leżącego w rogu jeńca i ciągnąc go do siebie za przód porwanej, poplamionej krwią koszuli.
Czuje, jak umięśnione ramiona raz po raz popychają go do przodu. Bose nogi błądzą po lodowatych kamieniach, każdy krok sprawia cierpienie. Nierówny oddech wzbiera w płucach cuchnące śmiercią powietrze.
Przystaje, ponacinaną ręką dotyka ściany, niezdarnie usiłując się o nią oprzeć. Po upadku należy się podnieść, ale w jego głowie nie rysuje się perspektywa wyjścia z sytuacji. Wbijająca się w plecy pięść nakazuje poruszyć się przed siebie.
Dłoń na ramieniu, obrót w prawo, marsz. Przed lekko przymkniętymi oczami majaczy obraz ciężkich, drewnianych drzwi. Strażnik odciąga jeńca na bok, a następnie popycha je. Wciąż pospieszany mężczyzna zamiast oczekiwanego nieba widzi schody prowadzące do kolejnych, jeszcze większych wrót. Niech to się wreszcie skończy, błaga w myślach, bo nie umie wydusić z siebie słów. Musi mu się udać, nie może zawieść, ale sam w to nie wierzy.
Za otwartymi drzwiami dostrzega średniej wielkości pomieszczenie. Ściany zdobią ręcznie robione perskie dywany, w postawionych w każdym kącie doniczkach rosną wysokie ciemnozielone drzewka. Za mahoniowym stolikiem do kawy umiejscowionym w środku pokoju stoi fotel zajmowany przez barczystego, bladego jak ściana człowieka o wrogim, odpychającym wyrazie twarzy.
Strażnik rzuca na ziemię jeńca, a ten uderza poranionymi rękoma w wypolerowane panele.
Ból jeszcze bardziej się nasila.
Ramiona uginają się pod jego ciężarem, z trudem łapie oddech. Nieznajomy mężczyzna wstaje powoli z miękkiego fotela. Porusza się lekko i z gracją, jakby jego stopy nie dotykały podłogi. Odwraca głowę w stronę więźnia tak, by ich oczy mogły się spotkać.
- Gdzie To jest? - pyta bez wstępów z niekłamaną irytacją.
Cisza.
- Gdzie?! - Silne ręce rwą włosy o głębokim odcieniu kasztanu.
Łza na policzku.
- Ja... N... nie...
- Dobrze - nagle głos zmienia się w łagodny, wręcz serdeczny.
Siwiejący mężczyzna odwraca się do stojącego obok przeszklonego kredensu. Wyciąga przed siebie dłoń, a jedne z drzwiczek otwierają się z cichym zgrzytem, odsłaniając znajdujący się za nimi srebrny sztylet o zdobionej wielkimi rubinami rękojeści. Broń zaczyna sunąć do człowieka w powietrzu, jakby niesiona nieznaną mocą. Starzec bierze ją do ręki i powoli obraca. Blask świecy postawionej na stole lekko odbija się od klingi. Mężczyzna wraca do leżącego na ziemi człowieka i przesuwa palcem po sztylecie.
- Tylko nasze czyny mają wpływ na przyszłość. Mogłeś postąpić właściwie i wyjawić, gdzie jest Miecz, a tak... Cóż... - Nuta troski? Niemożliwe. - Z twoją przyszłością może być różnie.
Wdech więźnia. Cisza. Sztylet rozrywa gardło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz